Dzień 4, wtorek, 13.08.2013

 

Jak by nie klepać, wychodzi.... przystanek?

 

                Żyjemy. Zasadniczo.

 

                Formalnie w sumie również.

 

                Jedni dobrze, drudzy lepiej, inni gorzej, ale żyjemy. Uuuuratooowaaani!

 

                Miał być Bornholm lub Karlskrona, potem Karlskrona. Potem Kalmar, bo bliżej, a po co towarzystwo (i siebie) męczyć. A trafiliśmy do Grönhögen na Olandii.... Jednym słowem klepię, Panie, ten złom, i klepię, i za cholerę mi ten Passat nie wychodzi, tylko przystanek jakiś :-).

 

                A było to tak:

 

                Prognozy sprawdziły się w 100%. Jak miało wiać, to wiało - nawet w porywach do 6B. Jak miało nie wiać, to nie wiało. Jakąś połowę trasy pokonaliśmy wspierając się chrumchlem, tak, by zapowiadany gwizdek nas nie złapał. Jak widać - udało się.

 

                Przez większość nocy traktowaliśmy załogę jak kota Schrödingera - do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, czy żyją :-). Warunki były przyzwoite, noc piękna i gwiaździsta (no chyba, że akurat lało), statków mało - więc wachta na górze, a kadra na standby w ciepełku i śpiworku. Tylko, że jakimś dziwnym trafem przez większą część nocy na pokładzie nie było wachty - a cała załoga. Jakoś takoś woleli spać tam, bo na dole coś marsowe miny były...

 

                Obserwacja tych okoliczności była... interesująca, w szczególności, że Ahmed zapewnił mi 8 h rozrywki, dając do łapki swoje czytadło - przynajmniej nie nudziłem się w nocy, podsłuchując, co tam u góry się dzieje. A że się przy okazji nie wyspałem, to chyba mój problem ;-).

 

                Spanie na dole zaczęło się nad ranem, jak po którymś z kolei deszczu towarzystwo miało dosyć - i zaczęło się :-). A to kontrolna ewakuacja na szybki rzyg na pokład, a to Ahmed, który postanowił opuścić wyro lotem koszącym zatrzymując się plecami na stole, a to komuś "się ulało"... Standardowe klimaty pierwszej, bujającej nocy na morzu w nowej załodze :-).

 

                Poranna wachta (Kuba&co.) zaskoczyła mnie klimatem. Wyspani, uśmiechnięci, zdrowi... Nawet jeść zażądali :-). No to odpaliliśmy sobie kanapeczki, herbatkę, kiełbaskę - o, jaki wtedy humor był! Odczekaliśmy trochę, i pobudziliśmy trupiarnię na dole, coby też coś zjedli - nawet się udało, choć w co poniektó...re panie trzeba było bułkę wmusić :-).

 

                Po posiłku wszyscy jako tako odżyli, i znowu zaczęło się całodzienne siedzenie na pokładzie... I wraz z upływem czasu znów miny gasły. Ahmed biedak chorował, czasem towarzyszyła mu a to Gosia, a to Piotrek... Wszyscy niby chcą jeść, ale chętnych do zrobienia czegokolwiek - choćby i gorącego kubka - oczywiście brak. Wszelkie sugestie na ten temat zbywane były hasłem "ale my nie jesteśmy głodni" (dziwne, spragnieni też nie - czyżby dlatego, że po wodę trzeba zejść na dół i do tego się schylić pod szafkę?).

               

                W tych okolicznościach przyrody, jakoś tak koło 1700, znaleźliśmy sponsora na obiad (dziękujemy Ci, Vifon!), i wydaliśmy wszystkim po zupce chińskiej. I wiecie co? Nagle z góry podniosły się wrzaski o dokładkę, o wodę, a nawet o pieczywo i ciasteczka... Normalnie potraktowali nas jak restaurację! No, ale przynajmniej wiemy, że żyją...

 

                Biorąc pod uwagę pogodę (która skutecznie uniemożliwia nam Karlskronę, a przynajmniej oddala ją o co najmniej 12 h, bo halsować by trzeba) i stan zmęczenia, zapadła decyzja o skieowaniu się w Kalmarsund, do Kalmaru. Powinniśmy dotrzeć tam koło późnej północy.

 

                Po minięciu południowego cypla Olandii kolejna weryfikacja planów - po co się męczyć do późna, skoro za 1,5 h możemy stać w Grönhögen? Tak robimy! Potem okazało się, że słusznie - w nocy "trochę" gwizdało, nawet tu w cieśninie... A my sobie smacznie spaliśmy :-).

 

 

Hafenkino

 

                Wejście do Grönhögen wypadło w idealnym momencie - jeszcze nie było ciemno (czytaj: coś widziałem, bo nienawidzę tego momentu tuż przed i przez godzinę po zmroku), a akurat zaczyna się znowu rozwiewać (to już ten moment, kiedy nasza prognoza nie sięgała - ale rozwiewać się generalnie miało). Porcik mały, dość ciasny - ale to nie problem. Wszystko przygotowane, parkujemy.

 

                Pierwsze podejście nie wyszło, bo akurat się bardziej rozwiało - a z braku pewności co do sprawnych ruchów załogi (i słusznie, jak życie pokazało) nie zaryzykowałem dokończenia "na kontaktowo".

 

                Drugie podejście - będzie super, na brzegu Polacy z sąsiedniego jachtu odbierają cumy. Tym razem bierzemy poprawkę na ciągle zmieniające się warunki (i stresujemy przy tym niemieckiego emeryta z jachtu obok, zawracając dość ostro w pobliżu jego ukochanego jachciku), podchodzimy powoli, dziób złapany i... Piotrek rzuca sznurek z rufy.

 

                Raz. Plum. Wojskowe wyrazy uznania, ale utrzymuję jakoś pozycję. Dwa, z innego miejsca (bliżej brzegu). Plum, tak sklarowane, że splątane. Większa porcja wojskowych wyrazów uznania. Pozycja przestaje się trzymać, bo ekipa z brzegu postanawia "pomóc" i nas przyciągnąć - dziób dochodzi, ale rufa hen gdzieś na wodzie, nie uratuję tej pozycji w tej ciasnocie. Odejście na drugi krąg!

 

                Do trzech razy sztuka. Ten sam manewr, tylko, że tym razem do rufowych sznurków Kuba. Ustawiony tak, że jak dobrze rękę wyciągnie, to poda na brzeg - no, co najwyżej lekko rzucić musi. Podchodzę tak, by WSZYSCY mieli za dużo czasu na działanie. Dziób złapany. Kuba rzuca... Coś się splątało. Plum. Tym razem nawet nie krzyczałem... Ręce opadły. Na szczęście ekipa z brzegu, nie czekając na kolejny "rzut" wyłowiła bosakiem ten bałagan, i nas złapała. W końcu stanęliśmy. Chyba jutro będzie trzeba przemaglować towarzystwo z buchtowania, bo choć już raz pokazali, że umieją, to jak widać ten teges...

 

                Stoimy. Jeszcze tylko końcowy klar, przewinięcie żagli "na porządnie", i można zażądać nakarmienia (oczywiście nikt nie jest głodny, poza kadrą). Wachta II, po raz pierwszy robiąca coś dziś w kambuzie (a niby mają od rana karmić) wykazała się... iście studencką umiejętnością krojenia i podawania (dobrze, że chleb był fabrycznie pokrojony ;-) ). Oczywiście kolację jedli prawie wszyscy (poza Ahmedem, który ją... przespał, pomimo intensywnych prób budzenia :-) ).

 

                Spać!

CHRIS Turystyka i Rekreacja

Oferty: obozy młodzieżowe, ferie zimowe, kolonie nad morzem, wyprawy rowerowe, zielone szkoły, obozy letnie, obozy zimowe, obozy dla dzieci, campy.

05-500 Piaseczno, ul. Kilińskiego 8, tel. +48 22 737 05 00, fax: +48 22 737 05 01

Bank PEKAO SA, nr konta: 77 1240 6250 1111 0000 4590 9104

wykonanie: www.StudioGraficzne.com