Dziennik pokładowy

podział na wachty - zobacz

 

Dzień 0, wtorek, 31.07.2012:

„Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni…”

 

                Oj, chciałoby się wprowadzić w życie powyższy cytat – niestety, nie ma lekko. Pobudka jak zwykle, kameralne podniesienie bandery w gronie załogi, szybkie śniadanie, i do roboty. Marcin cały dzień bawił się w malarza, Iza dokonywała drobnych poprawek krawieckich na żaglach, Jacek z Romkiem wymieniali część olinowania, Mechanik pływał w oleju… Standardowy dzień wolny załogi stałej ;-). Na szczęście udało się wstępnie rozpoznać temat zakupów (robimy jutro) i zrobić szybkie pranie.

               

                Czekamy na załogę – wszystko już gotowe!

 

Dzień 1, środa, 1.08.2012:

Dzień Świstaka?

 

                Załoga dotarła na pokład około 0300. Szybki przydział miejsc – dziewczyny do lewej „szóstki”, chłopaki na razie „jak leci” – rano będą korekty. Krótka odprawa kadry z wrażeniami po podróży, i powrót do spania.

                Załogę obudziliśmy tuż przed podniesieniem bandery. Po uroczystości krótki wstęp – omówienie „zasad życia” w wykonaniu Romka i podział na wachty (rozkład wacht w załączeniu) – i szybkie śniadanie. Jak w restauracji – robiła i podawała kadra ;-). Dzieciaki odwdzięczyły się inicjatywą własną – sprzątaniem i zmywaniem.

                Właśnie zbieramy się na zakupy. Załoga będzie miała czas na rozpakowanie i ogarnięcie się, a potem ruszamy ze szkoleniami. Jak tylko pójdzie sprawnie i okaże się, że stoimy do jutra (mam nadzieję, że tak – ale to nie zależy od nas, tylko od władz portu), po południu wycieczka do miasta.

 

A teraz opowieści ciąg dalszy:

 

Zakupy zgodnie z przewidywaniami zajęły 2 godziny. Po powrocie na statek miła wiadomość od władz portu – to od ich decyzji zależy, kiedy dokładnie wypływamy – możemy stać do jutra, i wypuszczą nas niezależnie od ruchu innych statków (mieliśmy śluzować się razem z jakimś „zawodowcem”). W związku z tym zmiana planów: szybki obiad, i na miasto. Szkolenia zrobimy wieczorem – w końcu tutaj jasno jest prawie do północy :-).

Okołoobiadowe ogarnianie się zeszło do 1400, potem chwila zamieszania organizacyjnego (zbiórka dokumentów, takie tam) – i o 1500 cała załoga wraz z kadrą wyruszyła na miasto. Cel: Edinburgh Castle (tym razem musi się udać :-) ). Na statku został mechanik i ja – wreszcie chwila ciszy, można popracować w spokoju ;-).

Jest dobrze – nie dość, że humory w załodze dopisują, to jeszcze niektórzy – choć  szkolenia i „wprowadzenie w statek” jeszcze się nie zakończyło – sami dopominali się o robotę, bo nie chcieli się nudzić w trakcie czekania na wyjście :-).

 

Standardowa informacja techniczna – oto link, gdzie można śledzić nasze położenie: http://www.marinetraffic.com/ais/pl/shipdetails.aspx?mmsi=261378000. Niestety, system działa niezależnie od nas, stąd też nie zawsze będzie to pozycja aktualna (gdy to piszę, ostatnie dane ma sprzed tygodnia z Helgolandu – nie wiem czemu, czyżby Szkoci nie mieli odbiorników?).

Nie denerwujcie się, Drodzy Rodzice – u nas wszystko działa jak należy, i nie mamy urwanej żadnej anteny ani nic takiego (bo i takie pogłoski już słyszałem ;-) ).

 

W kwestii planów podróży – zobaczymy, co powie pogoda już po naszym wypłynięciu, ale bardzo mocno zastanawiamy się nad małą modyfikacją trasy – zamiast Flekkefjordu (Norwegia) i przejścia Kattegat-Skagerrak być może popłyniemy ciut bardziej na południe, przez Thyboron, Limfjord i Aalborg. Decyzja zapadnie najprawdopodobniej dopiero na środku Morza Północnego, tak więc dowiecie się „w boju” :-).

A, i nie stresujcie się brakiem łączności – jak wypłyniemy z Edynburga, to „dziura czasoprzestrzenna” będzie trwała od 4 do nawet 7 dni. Północne takie małe nie jest, mamy w prostej linii ponad 450 mil do Danii lub Norwegii, a nie wiadomo, czy nas nie wywieje gdzieś na pobocze :-).

 

 

Po południu informacja od władz portu: na 1115 LT mamy być w śluzie. Hurra, już wiadomo, kiedy wypływamy!

 

Ekipa z miasta wróciła nie dość, że uśmiechnięta, to jeszcze późno – po 2000. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że było super – zamek zrobił wrażenie. Szybka kolacja – nowe zasady, że załoga nie zaczyna jeść, dopóki Kapitan nie zejdzie na dół życzyć smacznego okazała się strzałem w dziesiątkę, zarówno organizacyjnie, wychowawczo, jak i po prostu towarzysko – i zaczynamy szkolenia.

Szkolenia prowadził Romek. Jak to w wykonaniu nauczyciela, wykład był konkrenty, dokładny, i chwilę zajął :-). Przy omawianiu środków ratunkowych – kamizelek – mina Luizy była bezcenna… Przypomniała sobie ich zastosowanie w zeszłym roku... (cały dzień prac pokładowych w kapokach na sobie). Po chwili już cała załoga była poinformowana – są szanse, że nie będziemy musieli znów tego robić ;-).

Wykład upłynął w atmosferze ogólnej wesołości i wybuchów śmiechu – było sporo pytań, przodował Ahmed. Pytania nie dość, że na temat, to jeszcze zadawane „z jajem” – widać ogólne zainteresowanie.

Szkolenie sznurkowo-żaglowo-rejowe przekładamy na rano (wyjątkowo pobudka przed 0700) – dziś już za późno, ciemno się robi.

 

Z ciekawostek – II oficer (Jacek) „obijał się” w forpiku. Nie zauważył zdjętej podłogi, spadł ze schodów do zęzy i ciut się potłukł… Efekt: wachta będzie musiała o niego trochę dbać, no i cała załoga na własnej (albo raczej cudzej) skórze przekonała się, jak ważne jest ostrożne poruszanie się po pokładzie i różnych zakamarkach.

 

Dzień 2, czwartek, 2.08.2012:

                Pobudka zgodnie z planem, i od razu szkolenie. „Banda czworga” – czterech panów mieszkających w prawej „czwórce” – ciut zamarudziła i spóźniła się, ale załoga załatwiła sprawę między sobą. Kazali im przysiady robić czy coś takiego ;-). Liny i żagle już omówione, aktualnie towarzystwo wchodzi na reje.

                O 0900 (0800 LT) apel – podniesienie bandery, potem śniadanie, sprzątanie, ewentualne ostatnie słowa nauki i pociechy i… 1130 gotowość do odejścia, najpóźniej o 1215 meldujemy się w śluzie. Start w trasę – pamiętajcie, Drodzy Rodzice, że jak po południu skończy się zasięg GSM, to wróci najwcześniej po weekendzie.

 

 

Szkolenie rejowe zakończone. Komentarz Bosmana: „Ciency są. Strach w oczach. Na samą górę poszły tylko cztery osoby: Luiza, Iza, Artur i Kuba „Niepołamany””. Moim zdaniem za kilka dni będzie lepiej – w końcu poza Luizą wszyscy wspinali się po raz pierwszy w życiu, zdaje się. Zobaczymy, jak to będzie w boju :-).

                Drodzy Rodzice, nie obawiajcie się – zasada „wycieczka na górę tylko dla chętnych” bezwzględnie obowiązuje, nikogo nie będziemy ganiać po masztach na siłę lub ponad jego możliwości.

 

                Kambuz sprząta, reszta załogi albo wypoczywa, albo ucieka na szybką, ostatnią wycieczkę do sklepu – pokład zamykamy o 1100; o 1130 oddajemy cumy i ruszamy do śluzy. Do usłyszenia za jakiś czas!

 

 

                Ostatnie minuty oczekiwania na start upłynęły pod znakiem podniecenia i nudy jednocześnie – wszyscy na pokładzie, czekamy na sygnał do startu od władz portu, a z drugiej strony ten czas taaaak powoli płynie… W końcu ruszyliśmy. Śluzowanie przebiegło sprawnie – choć było wesoło; cuma rufowa trafiła na brzeg już za czwartym razem. Biedny cumownik – przy trzecim rzucie przyjął mokrą linę na swój szkocki nos… ;-)

                Po wyjściu ze śluzy kolejka chętnych do sterowania. Pogoda plażowa, tak więc od razu wszyscy na reje – niech się pobawią, a przy okazji przygotują żagle do tego wiatru od rufy, co to ponoć kiedyś ma być… Było tak wesoło, że jak Ahmed z Kają zainstalowali się na drugiej platformie, to zeszli dopiero na hasło „obiad” :-).

                Po wyjściu z Firth of Forth zła wiadomość – ktoś tu chyba zgubił jakąś szybę. Woda płaska jak stół, jedyny wiatr to wiatr własny… Pyrkamy powoli w stronę Danii, załoga podziwia zachód słońca (kilka osób), dyskotekuje na pokładzie (kolejne kilka osób), uczy się sterować i obsługiwać mapę (wachta nawigacyjna), albo po prostu wypoczywa przed swoją wachtą. Jest pięknie :-). A co robi kadra? Dusi się własnym śmiechem w mesie oficerskiej – wymyślamy scenariusze konkursów i zabaw, które może udać się zrobić, no i ich kryptonimy – trzeba powiesić w mesie tabelkę punktacji, no ale przecież nie napiszemy tam, co ich czeka ;-). Jak wszyscy będą mieli takie humory do końca rejsu, to przy którymś wybuchu śmiechu – kadry lub załogi – wylecimy w powietrze ;-).

 

                Mały dodatek do opowieści z wczoraj (jakoś tak zapomniało mi się napisać): pogadanki szkoleniowe zakończyły się miłym akcentem. Kuba miał urodziny, tak więc nie mogło zabraknąć tortu, śpiewów i innych pokładowych niespodzianek :-).

 

 

Dzień 3, piątek, 3.08.2012:

                Poranek przywitał nas pięknym słońcem, lekko zafalowanym morzem, stojącymi rejami (nawet nie wiedziałem, że w nocy coś się w tym temacie działo ;-) ) oraz… ciągłym delikatnym warkotem silnika. Jakiś tam wiatr jest, ale na tyle słaby, że jak chcemy utrzymać sensowne tempo, to silnik na niskich obrotach chodzić musi.

                Zaraz zaczynamy apel banderowy – będzie pierwszy Kraken. Jak myślicie, z jakim skutkiem?

 

                Kraken najadł się całkiem nieźle – przodowały dziewczęta :-). Standardowe zasady i porcja ćwiczeń zostały początkowo przyjęte z pewnym niedowierzaniem, ale potem poszło gładko i sprawnie.

Na apelu ogłosiliśmy start pierwszej z „gier pokładowych” – Kilera. Każdy (w tym kadra) wylosował trzy karteczki: osobę, przedmiot i miejsce. Zasady są proste: trzeba daną osobę „zabić” w danym miejscu przekazując jej do ręki dany przedmiot. Żeby było weselej, imiona kadry zostały zakodowane pod śmiesznymi pseudonimami… Gra wydaje się prosta, ale… jak już uda mi się zagonić moją ofiarę do dziobowego WC (the easy part), jak mam tam wnieść lewy nokgording bramsla??? :-)

Miejsca mordu obejmują cały statek – od komory zderzeniowej po achterpik, od toalet po kabiny, od galleyklapy na górnym pokładzie po fokreję. Arsenał jest jeszcze ciekawszy: kombinerki, gaśnica, kwiatek Kapitana, chusta II Oficera, obieraczka do warzyw…

                BTW – pierwsza ofiara już jest. Jacek zabił Kacpra. W kambuzie. Lakierem do paznokci :-).

 

                Wszyscy pomału wchodzą w rytm morski. Sprzątanie poszło w miarę gładko. Mycie pokładu stworzyło nową konkurencję olimpijską – mopping – to trzeba zobaczyć na filmie :-). Pomału pojawiają się kolejne ofiary Kilera… Zaraz zacznie się obieranie ziemniaków na obiad – zobaczymy, czy ktoś kogoś upoluje (obieraczka do warzyw!).

 

                Popołudnie i ciepły, słoneczny wieczór upłynął pod znakiem wylegiwania się na pokładzie oraz kilku alternatywnych party załogowych – a to na bukszprycie, a to na platformach, a to w paru innych ciekawych miejscach, gdzie – jak się okazuje – da się wleźć ;-). Młodzież dobrze się bawi pomimo ciągłego płynięcia na silniku.

                Przy kolacji trup zaczął słać się gęściej – było podwójne morderstwo w kambuzie, ktoś zginął na bukszprycie… Gra się rozwija :-). I do tego płyniemy na żaglach! Powoli, jakieś 15 stopni od interesującego nas kursu, ale w ciszy i spokoju. No, prawie – był drobny przerywnik w postaci awaryjnego uruchomienia silnika, jak w trakcie przepływania 1,5 mili od zestawu holownik+platforma wiertnicza Wachcie IV udało się stanąć w niekontrolowany dryf, co wywołało dość nerwową reakcję ze strony eskortującego zestaw drugiego holownika. Popłynął prosto na nas, by nas przegonić… Ale jak zobaczył, że grzecznie się odkręcamy w swoją stronę, to z odległości 200 m strąbił nas w ramach pozdrowienia, załoga pomachała z mostka, i każdy grzecznie odpłynął tam, gdzie trzeba.

                A, i pługi były, to znaczy orki czy jakieś tam inne wieloryby i narzędzia rolnicze :-).

 

                Płyniemy w idealnej ciszy… Słońce za oknem, delikatne kołysanie, ciepło, łagodny chrobot śruby – co oznacza, że mamy co najmniej 3 knoty na budziku… Raj na ziemi :-). Co prawda za chwilę czeka nas półtorej godziny łomotu – generator, w końcu lodówki i akumulatory powietrzem się nie nakarmią –ale za to jak cudownie będzie w nocy…

 

                Nie wiedziałem – siedzę w dziurze zwanej kabiną radiową, świat oglądam tylko przez okno – tak to jest, jak człowiek ma dużo papierów do przerobienia… Załoga od kolacji do teraz (2230) siedzi na pokładzie dziobowym i gra w kalambury :-).

 

Dzień czwarty, sobota, 4.08.2012:

Dzień falstartów?

 

                Falstart 1 – pogoda. Prognozy wiadomo, jakie są – ale były szanse na choć kawałek sensownego wiatru. Były. Czas przeszły dokonany. Wstałem, a tu Navtex mówi: Variable 2-3. Hmm… Mamy 2. Nawet prawie 3. Ale to Variable to nie chce być inaczej, niż prawie dokładnie od Thyboronu… Cóż, po apelu żagle w dół, hałasujemy dalej (a paliwa coraz mniej)…

                Falstart 2 – apel. Najpierw dzwonnik się rozpędził, i zadzwonił (jak na mszę) jakieś 3 minuty przed banderą. Potem osoba wyznaczona do postawienia bandery najpierw postanowiła ją odwiązać, a potem poplątać… Na szczęście w końcu się udało, bandera poszybowała w górę. Zaledwie 4 minuty po czasie.

                Falstart 3 – odpinanie szekli od grotsztaksla. Ja tam rozumiem, że duży jestem i trochę siły w łapkach mam, ale żeby nikt – z oficerem włącznie – z Wachty III nie dał rady (kombinerkami!) odkręcić dwóch szekli? Przecież tam nawet się specjalnie przyłożyć nie trzeba było…

                Ciekawe, co będzie dalej?

 

                Drodzy Rodzice, wyjrzyjcie przez okno i podmuchajcie trochę – może do nas doleci z dobrej strony ;-).

 

                Z ciekawostek porannych: Kraken się nie najadł. Jedyne, co znalazł, to znowu graty dziewcząt – jakieś rękawiczki, i już abonamentowe (bo po raz kolejny) spodnie Izy :-). Bonusowo „Banda Czworga” z prawej „czwórki” musiała odkupić śmiecie i inne papierki porozrzucane na podłodze. Poza tym ok. :-).

 

                Sprzątanie i… Silence! I kill you! (Ahmed the dead terrorist). Tak jest – dorwałem Ahmeda przy sprzątaniu toalety ;-). Gorzej, że przejąłem jego zlecenie… Jak tu wmontować osobę z kadry – która przecież brała udział w układaniu gry – w podlanie mojego kwiatka w miejscu, gdzie nie ma prawa go być???

                Na horyzoncie pierwsze platformy wiertnicze, między którymi będziemy płynąć. Szkoda, że nie mają dystrybutora z paliwem naszego rozmiaru… W końcu te parę ton to dla nich kropelka ;-).

 

                Pomiędzy tymi platformami (brytyjskie) sygnału GSM nie było. Ciekawe, czy Norwegowie, widoczni 15 mil przed nami, będą bardziej hojni? Łączność ze światem byłaby miłym przerywnikiem w tym ciągłym hałasie silnika – można by „po swojemu” sprawdzić pogodę i coś poplażować…

 

 

 

               Udało się – Norwegowie mieli łączność :-). Relacja wysłana – a i zapewne większość z Was, Drodzy Rodzice, wie już z prywatnych źródeł, co się działo, dzieje i dziać będzie :-).

 

                W nocy wydarzyła się mała katastrofa – ktoś, nie wiadomo kto, nie wyłączył pompy ciepłej wody (nie po raz pierwszy zresztą; na szczęście poprzednio obyło się bez skutków ubocznych). Na szczęście pompa się nie spaliła; jedyne co nas spotkało, to pęknięcie węża na skutek przegrzania. Cała woda ze zbiorników uciekła do zęzy… W zbiornikach pozostały jakieś 2 tony, normalnie niedostępne, bo są poniżej poziomu pompy. Cóż, nie będzie kąpieli, mycie naczyń w zaburtówce, a ząbki i gotowanie oporządzi się tym, co można wyciągnąć ze zbiorników za pomocą kurka spustowego w zęzie :-). Dobrze, że do Thyboronu zostało 100 mil, nie zaśmierdniemy za bardzo ;-).

 

Dzień 5, niedziela, 5.08.2012:

Dzień terroru i… nauki?

 

                Tym razem poranny apel przebiegł dość „terrorystycznie”. Nieautoryzowane nocne imprezy „Bandy Czworga”, spóźnienia na nocne wachty, spóźnienia na apel poranny, totalny bałagan w kabinach (znów przodują dziewczyny i prawa „czwórka”)… Ale się Romek nagadał :-). W ramach rewanżu rozważamy – jak okaże się, że trzeba – rekonfigurację towarzystwa w kabinach. Na pewno zlikwidujemy „Bandzie Czworga” zasłonkę w drzwiach, która ułatwia niecne czyny ;-). No i od jutra pobudka na apel będzie głośna – dzwonkiem…

                Na 1000 zapowiedziana „kontrola medalików” – komisyjna inspekcja porządku w kabinach. Jak pójdzie dobrze – a na to liczymy, bo towarzystwo jak chce, to potrafi się pięknie zorganizować – siadamy w mesie i zaczynamy gadać o głupotach. Wiecie, światełka, pływy, czemu toto płynie do przodu, a nie w bok, takie tam…

                Mechanik chyba jest cudotwórcą – normalni ludzie pędzą po kątach bimber, a on ma chyba w zęzie instalację do destylacji ropy z wody morskiej… Moje szacunki zużycia mają się nijak do stanu zbiorników, które podaje – jest lepiej, niż myślałem. W tym tempie, o ile wiatr nie stężeje, mamy do Thyboronu w granicach 30 godzin. Oczywiście cały czas na silniku :/. Statystyki pogodowe kłamią, wiatru z zachodu od początku tygodnia nie ma, i jeszcze trochę go nie będzie…

                W zasadzie, co w tym dziwnego? W końcu żaglowiec to, jak sama nazwa wskazuje, statek do przewozu żagli… ;-)

 

                Wykład wypadł świetnie – zebrało się coś koło 10 osób. Nie w mesie, ale na pokładzie dziobowym :-). Co prawda główny nadawacz pytań – Ahmed – był nieobecny, bo siedział w mesie oficerskiej z Panią Bosman i bawili się w zaplatanie lin – ale jego rolę dzielnie i ambitnie przejęła Kaja. Miało być krótko – parę słów o dzienniku, trochę o światełkach – a wyszło jak zwykle, czyli wszystko na temat i jeszcze mnóstwo opowieści dziwnej treści. Dość powiedzieć, że zajęcia zaplanowane na maksymalnie pół godziny trwały standardowe półtorej :-).

                Zgodnie z życzeniami słuchaczy jutro – jak tylko się da – będą zabawy z mapą, czyli wstęp do nawigacji metodą namiarów na latarnie i inne wystawajki.

 

                Po wykładzie śniadaniowy falstartowicz – jedna z bestii z „Bandy Czworga”, której miano z litości pominę milczeniem  – odbiera „karę”, czyli wybieranie wody z czeluści pod nawigacyjną. To jedyne miejsce na statku, gdzie nie ma pomp… A czym narozrabiał? Ano, nie poczekał na ustalone „smacznego” przed śniadaniem ;-).

 

                W tym towarzystwie to człowiek nawet na chwilę oka zmrużyć nie może… Techniczna drzemka przed obiadem, całe 40 minut, i co? Jak wstałem, to okazało się, że w międzyczasie postawili reje! Nawet silnik udało się wyłączyć… Mamy chwilę ciszy. Do czasu uruchomienia generatora – za 15 minut ;-).

                Ahmed zwariował – z szybką przerwą na obiad wciąż siedzi i zawija w te sreberka… To znaczy te liny :-).

                O, mamy najazd Arafatów na rufę – wachta kambuzowa postanowiła się opancerzyć przed sprzątaniem toalet ;-). Wyglądają zaiste ciekawie…

 

                Szczęście z żaglami trwało bardzo długo – jest po kolacji, i jeszcze się turlamy (choć zapewne równo z generatorem odpalimy i silnik, bo wiatru coraz mniej). Czas ciszy został w pełni wykorzystany – ku radości kadry i ogromnej uciesze załogi. Były konkursy! Miał być jeden, a wyszło jak zwykle… Czytaj: lista konkursów „ruchowych”, które można zrobić na pokładzie, wyczerpała się. Wyniki poniżej:

 

 

X-squeeze-me, czyli wiązanie knagi na czas

Lot trzmiela, czyli gdzie jest ta lina?

Zaplątani, czyli wiązanie węzłów na cumach

Ratatuj, czyli wiązanie ratowniczego na czas

Wachta I

4

2 (+1)

3

4

Wachta II

2

4

2

2

Wachta III

1

1 (+1)

1

3

Wachta IV

3

3

4

1

 

                Jak widać, wyniki w miarę wyrównane :-).

 

Przerywnikiem w zabawach była zdechła orka czy inny morświn, który postanowił sobie przepłynąć jakieś 20 m od prawej burty :-).

 

                Wiązanie ratowniczego na czas odsłoniło słabość wszystkich uczestników (startowali reprezentanci wacht) – gdyby to było naprawdę (symulowaliśmy warunki liny przywiązanej np. do statku, którą coś szarpie), to wszyscy wiążący najprawdopodobniej straciliby palce :/. Było też trochę punktów bonusowych, ale to dłuuuga historia…

 

                Plan na najbliższe godziny: w nocy niespodzianka, a jutro w okolicach śniadania wpływamy do Thyboronu. Postoimy tam do wtorku, upolujemy jakieś paliwo i trochę wody, i w drogę przez Limfjord!

 

Dzień 6, poniedziałek, 6.08.2012:

                Nocna niespodzianka, czyli próbny alarm łodziowy o mało co by nie doszedł do skutku – obudzona kadra dłuuugo dyskutowała, czy może jednak nie odpuścić, bo biedactwa po intensywnym dniu zmęczone są. Szalę decyzji przeważył widok bieżącej wachty pokładowej, która „zmęczona” nie ma siły na obserwację akwenu (a dzieje się sporo), ale na gadanie o pierdołach już tak. Dzwonki (o 0315) i…. czekamy.

                Czas operacyjny: ponad 9 minut. Kiepsko. Na szczęście większość załogi ubrała się, jak należy. Co poniektórzy twierdzili, że nie wiedzą, gdzie są ich kapoki – znaczy się spali na szkoleniu na początku rejsu… Teraz już wiedzą – bo takich alarmów planujemy jeszcze kilka.

               

                Poranek smutny – do Thyboronu coś koło 5 mil, ale widoczność bliska zeru – pada… Mokro, zimno i do domu daleko ;-). Wachta (I) trzyma się mocno i dzielnie.

Apel – do którego zostało kilkanaście minut – będzie równie smutny, bo będzie trzeba trochę pokrzyczeć… Towarzystwo nie śpi po nocach – wolą się bawić i odwiedzać wzajemnie (w sumie to normalne ;-) ), a potem narzeka na brak sił. Po uszach dostanie się Weronice – kolejny raz z rzędu przyszła na wachtę spóźniona (i to znacznie), a po nocnym alarmie (wypadł na jej wachcie i skończył się 20 minut przed jej końcem), gdy do zmiany wachty zostało jeszcze 10 minut, udało mi się znaleźć ją… U siebie, pod śpiworkiem, w piżamce! No takiego bumelanctwa tolerować nie będziemy ;-).

 

Jak zwykle życie zweryfikowało plany. Apel trwał jakieś 3 minuty, bo akurat postanowiło „odrobinkę mocniej” popadać. Szybka bandera, i towarzystwo na śniadanie (też szybkie, bo manewry portowe w perspektywie pół godziny).

                Podczas wchodzenia w główki portu nikt nie przypuszczał, że za chwilę staniemy się lokalną atrakcją turystyczną, no i przeżyjemy chwile grozy… (to znaczy przeżyję ja i kadra, bo nie wiem, czy towarzystwo rozumiało, co się dzieje). Cóż się stało? Ano, drobnostka. Pierwsze podejście do kei nieudane, wiatr przeszkodził. Nic to, kręcimy kółko, zmieniamy burtę, i jeszcze raz. W międzyczasie dla ułatwienia przyjechał Hafenmeister i wskazał nam inne miejsce. Trzeba zrobić kolejne pół kółka, bo to w innym rogu portu jest. W połowie obrotu zgasł silnik. Zdarza się… Mechanik pobiegł go ponownie uruchomić… A mnie w tym momencie trafił szlag. Okazało się, że ktoś z Wachty IV – dobrze, że nie wiem osobiście kto, bo bym chyba własnymi ręcami i tępym narzędziem na miejscu zatłukł – „upuścił” cumę podczas przekładania jej z jednej burty na drugą tak skutecznie, że ta się nawinęła na śrubę. Dlatego zgasł silnik…

                Nie będę opisywał w szczegółach, co się działo – dość powiedzieć, że było trochę biegania, krzyków, nerwów i innych takich. Część towarzystwa sprawiała wrażenie, że rzeczywiście nie wie, co się stało i czy to problem… W każdym razie skończyło się bez strat w ludziach (to akurat nam nie groziło ;-) i sprzęcie (tu już gorzej, that was close). Dopłynęliśmy, a raczej w sposób prawie kontrolowany bezpiecznie dodryfowaliśmy do ciut innej kei, niż było to przewidziane.

                Chwila oddechu, i… Trzeba spróbować się naprawić. Wołanie nurka to kiepski interes – o ile wiem, nawet kilka tysięcy € - więc działamy sami. Pani Bosman, w ramach prezentu urodzinowego dla siebie ;-), bierze nóż w zęby i robi wielkie plum. Z pontonu dzielnie pomaga jej Eliza. Jakieś 40 minut w wodzie, trochę cięcia, trochę szarpania, drobna pomoc siłowa z brzegu… Udało się uwolnić śrubę. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że ta (…) lina nawinęła się na jeden z płatów śruby; nie weszła pomiędzy śrubę a kadłub, bo to mógłby być dramat (lina była z tworzyw sztucznych; jakby się zapiekła na twardo, to… Ech.).

                Krótkie testy maszynowe w wykonaniu Mechanika – wszystko wskazuje na to, że jest dobrze. Będziemy żyć! ;-).

 

                W międzyczasie załoga – te osoby, które nie pomagały w odcinaniu liny – zaczęła się nudzić i snuć po pokładzie (żagle poklarowali, coś tam porobili… a potem nikt się nimi biednymi nie zajął, bo akurat cała kadra w taki czy inny sposób pomagała w naprawach). Co było dalej – nie wiem, bo zostawiłem towarzystwo pod opieką Romka, z prośbą, by zorganizował jakieś zajęcia kulturalno-oświatowe ;-), i udałem się na wycieczkę na drugi koniec portu do takiej ciekawej instytucji o nazwie Havnekontor. Wiedza tam nabyta była ciekawa – opłata portowa dla ludzi (to nie Szkocja!), „woda jest, ale na kei A, po paliwo sobie zadzwoń sam, na kei B, gdzie stoicie teraz, stać nie wolno, płyńcie na C”. Dobra.

                Zabawa w przestawianie się, tankowanie wody, załatwianie formalności, itp. itd. zajęła nam czas prawie do 1300. Dobrze, że tak od początku całej akcji już nie padało…

Drodzy Rodzice – nie jeźdźcie do Danii samochodem. A przynajmniej nie tankujcie tam! Zbankrutować można…

 

                Po wszystkim „upragniony” apel. Szybkie ustalenie – czas wolny do 1800, zamiast obiadu będzie obiadokolacja. Towarzystwo, poza wyznaczonymi reprezentantami (wachta portowa) oraz – zgodnie z planem – Weroniką (która chyba nadal nie rozumie, w czym problem) poszło do sklepów (całych trzech, bo Thyboron to straszna dziura jest). Jedni wrócili wcześniej, inni później – dość powiedzieć, że popołudnie należało do udanych, „wypoczynkowych”.

Ahmed miał zadanie specjalne – porwał Bosmanicę na dłuuugaśny spacer (ponoć nawet na placu zabaw byli ;-) ), coby załoga mogła coś urodzinowego (czytaj: ciasto) zrobić. Wrócili tuż przed kolacją – kolejny apel, baczność!, Bosman pod maszt wystąp, stolarz, stolarz, takie tam ;-). Wyszło fajnie i jak zwykle na wesoło :-).

 

                Z ciekawostek, że nie tylko Polak potrafi – mieliśmy standardowe problemy z podłączeniem się do prądu. Pod wieczór przyjechał przysłany przez władze portu elektryk. Coś tam gmerali z Mechanikiem (w skrzynce portowej na lądzie!), gmerali, dwie godziny zeszły i nic z tego nie wyszło. Elektryk stwierdził, że może nam teraz przywieźć (za jakieś grube pieniądze) jakiś dodatkowy transformator, który ponoć ma pomóc. Rano będzie można go pobrać z biura za darmo. My na to, że rano tu nas już nie będzie – dzięki za pomoc, szkoda, że nie wyszło. A ten do mnie, że przyśle rachunek za swoje „usługi” (50 € czy jakoś tak). No chyba go Bóg opuścił…

 

Dzień 7, wtorek, 7.08.2012:

                Pobudka kadry zgodnie z planem o 0445. I to by było na tyle z planów… Miała być spokojna, rozruchowa kawusia, alarm, załoga na pokład i w ogóle… A tu nam Mechanik zrobił psikusa i dostał ADHD ;-). Odpalił chrumchla, wyskoczył na pokład, pozdejmował wszystkie sznurki, i zanim młodzież zdążyła się poubierać i wyjść na górę (gdzieś tam w międzyczasie zadzwoniliśmy) już byliśmy na wodzie… (Mechanik robi za etatowego sternika manewrowego, jak mi się nie chce bawić –a bez kawy się nie chciało). W sumie – obiektywnie rzecz biorąc – mogliśmy nikogo poza wachtą nie budzić…

                Do 0700 żegluga wąziutkim (tak od 20 do 50 m szerokości), wybojkowanym torem – po bokach tak płytko, że mewy bez kaloszy chodzą… Kuba z Wachty II stanął na wysokości zadania, i nie zmusił nas do pompowania opon ani wyciągania łopat ;-). Potem wychodzimy na „jeziora” – takie Śniardwopodobne, tylko że płytsze, trzeba myśleć, którędy płynąć.

                Ponieważ zaraz po apelu wypadało nam przejście pod otwieranym (konkretnie „klapowym”) mostem, część „ględzącą” zrobiliśmy przed podniesieniem bandery. Biedny Romek, zaczął marudzić za wcześnie, i skończyły mu się tematy – nawet wymyślane na siłę – zanim wybiła 0800 ;-). Towarzystwo poleciało na śniadanie – choć nikt ich tam nie wyganiał… Całe przejście pod mostem oglądało tylko akurat nie zwolnione do jedzenia pół wachty nawigacyjnej, nikogo innego to nie interesowało :/. Hm, czyżby dlatego, że pogoda nienajlepsza – solidnie wieje, i zimno jest?

 

                A’propos pogody – choć (prawie) całe Północne przejechaliśmy na silniku, to w sumie bardzo dobrze wyszło – od dzisiaj (a w zasadzie od wczoraj po południu) w eterze pełno ostrzeżeń sztormowych, a mapy pokazują, że na wodzie jest i będzie niezła pralka. Upiekło nam się ;-). Co prawda po „naszej” stronie Danii też ma solidnie wiać (teraz mamy dobre 6B), ale i odległości między portami mniejsze, i woda mniejsza, to fala nie ma się gdzie wybudować…

                Plan na dziś – do Aalborga, i tam nocleg. I tak trzeba uzupełnić zapas chleba…

 

 

Drodzy Rodzice, docierają do mnie sygnały, że domagacie się zdjęć. Słusznie, ale… Obawiam się, że musicie poczekać do końca rejsu. Z przyczyn oczywistych przesyłanie zdjęć przez telefon nie ma sensu, a w portach albo ciężko o publiczny Internet, albo zwyczajnie nie bardzo jest czas, żeby przysiąść na kilka godzin i przepychać te tony zdjęć.

                Mogę obiecać, że jak tylko uporządkujemy trochę materiały – pozbieramy je z kilku „służbowych” aparatów – spróbuję wybrać 2-3 „reprezentacyjne” ujęcia i przesłać.

 

                Właśnie przeszliśmy pod drugim mostem. Znów poza wachtą nikt nie obserwował – chyba wszyscy odsypiają wczorajsze spacery ;-). Wrażenie niesamowite – nasz „air draft” to coś koło 22-24 m (ale nikt tak naprawdę nie wie dokładnie, ile), a światło mostu (oficjalnie) wynosiło 26 m. Na środku przęsła… Cóż, te osoby z kadry, które akurat były na pokładzie, na chwilę wstrzymały oddech :-). Obyło się bez iskier i podrapanego duńskiego lakieru ;-).

 

 

Wachta III (dzisiejsze kambuźniki) właśnie wygrała kuchenną Nagrodę Darwina. Dostali polecenie obrania ziemniaków i pokrojenia ich w kostkę. 20 (słownie: dwadzieścia sztuk). Robią to od godziny… Krojenie w kostkę polega na zabawie w „kto mocniej trafi ziemniora nożem i zrobi z niego większą miazgę” – czytaj: to, co „pokroili” zanim zostali przyłapani niespecjalnie nadaje się do użytku… Co ciekawe, robią to w mesie załogowej, nic nie robiąc sobie z sugestii kolegów i koleżanek, że coś chyba jest nie tak…

                Cóż, Bosmanica wymyśliła już nagrodę – w kambuzie przydadzą się świąteczne porządki w szafkach ;-).

 

                Dobrze, że jesteśmy w Limfjordzie, a nie na dużej wodzie – jak tu wieje dobre 6B, i jeziorko ma tak z pół metra fali – idziemy w stałym przechyle 10 stopni na gołych wantach – to wolę nie wiedzieć, co się dzieje „tam”. Kolorki na mapie pogodowej nie są przyjazną zielenią…

 

                Drodzy Rodzice, zastanawiacie się pewnie, dlaczego nic nie piszę, choć jesteśmy na lądzie. Przepraszam Was bardzo, ale wczoraj, po całym dniu na pokładzie po prostu nie miałem siły, a dziś od rana walczymy z przeciwnościami losu – dopiero wróciłem z miasta.

 

Dalsza droga przez Limfjord była równie spektakularna – momentami, w wąskich przejściach jedyną osobą, która mogła bezpiecznie sterować, był Mechanik. Zaliczył na przykład „ostre” przejście pod jednym z otwieranych mostów – 7B w plecy, ale lekko z boku, do tego silny prąd, „dziura” w moście ma jakieś 20 m szerokości (my mamy 6,5 m) – a tu dla zachowania sterowności w tych warunkach trzeba jechać „całą naprzód”. Cóż, wrażenie mostu przemykającego obok „w drifcie” z prędkością 8,6 węzła – bezcenne :-).

Zbyt wiele osób z załogi nie miało możliwości odczucia dreszczyku emocji – ze względu na trudne warunki, wymagające naprawdę precyzyjnego sterowania, przez cały dzień prowadziła tylko kadra. Oglądaczy na pokładzie nie było – wiało nie dość, że mocno, to jeszcze na zimno. W sumie to dobrze, przynajmniej się nie poprzeziębiali… No a Wachta III miała zakaz wychodzenia na pokład póki nie posprzątają porządnie kambuza po obiedzie – zeszło im raptem do 1800, ale tak to jest, jak musieli wszystko zmywać po trzy razy (no bo chyba leżący na suszarce talerz czy widelec oklejony sosem wymyty nie jest, prawda? :-) ).

Do Aalborga dotarliśmy po 1800. Łapię za radio, wywołuję most, coby się dla nas otworzył, a tu… Sorry, but the bridge is damaged and won’t open at least until next week”. Zonk. Po tej stronie mostów nie ma nadającej się dla nas kei, przystani, niczego… Szybki zwrot o 180 stopni – jest! Po północnej stronie kanału (totalne peryferia Aalborga) widać nowe, luksusowe osiedle przerobione ze starych silosów na zboże (sic!). Jest jakieś 100 m mocno poniszczonego, ale jeszcze działającego nabrzeża. Głębokości powinny nas puścić. Mechanik za ster, i płyniemy.

Zonk numer dwa. Po ustawieniu się pod wiatr i przy marszowych obrotach silnika płyniemy z prędkością jednego węzła. Do tyłu! A 300 m za nami jest most… Na szczęście „awaryjna naprzód” zmieniła kierunek ruchu – doczołgaliśmy się do wymarzonego brzegu (swoją drogą daje to niezłe pojęcie o sile wiatru i prądzie, który wówczas był – dla porównania, na płaskiej wodzie i bez wiatru awaryjne obroty silnika rozpędzają nas do dobrych 7 kt).

Cumowanie, potrójna cuma dziobowa, bo de facto tylko na niej wisimy... Czas na kolację. Przy kolacji dyskusje, co dalej robimy w tej sytuacji. Jutro i tak stoimy, bo w planach była wycieczka na miasto, zakupy, itp., ale co potem? Decyzja: zobaczymy rano.

Więcej grzechów nie pamiętam, bo padłem :-). Załoga ponoć podokazywała jeszcze trochę w mesie, ale według donosów nie za długo i nie za bardzo – też byli zmęczeni po szaleństwach w Thyboronie i wczesnej pobudce :-).

 

Dzień 8, środa, 8.08.2012:

                Pobudka kwadrans przed apelem – a niech się wyśpią, i tak dziś „dzień lenia” – a poza tym przed śniadaniem trzeba iść po chleb. Apel wypadł dramatycznie – Kuba po raz kolejny nie dość, że poplątał banderę, to jeszcze uparł się, że czerwonym do góry… Ech. Ogłoszeń i Krakena nie było – zostawiamy przyjemności na później.

                Po śniadaniu chwila marazmu – młodzież siedzi na dole, gra w karty i wypoczywa, kambuz sprząta, a kadra analizuje sytuację. Rano jakiś miły człowiek z bloku obok przyniósł plotkę, że widział przez okno awarię mostu (który zepsuł się wczoraj o 1200, jak już byliśmy w trasie! – masz Ci los…), i ponoć jedno przęsło działa. Jest nadzieja – jeśli działa i otworzą, to przy dobrej pogodzie damy radę się prześlizgnąć. Decyzja: przy okazji wycieczki na miasto idziemy do obsługi mostu negocjować.

                Chwilę po 1000 apel, i rozkaz: sprzątać, ogarnąć się, kambuz zrobić swoje – 1130 wychodzimy na miasto. Uwaga: Kraken umarł z głodu! Tak, dziś nic nie upolował… Postarali się ;-).

 

                Aktualnie towarzystwo jest na mieście – powinni wrócić przed 1700. Misja „Most” niestety zakończona niepowodzeniem – bardzo miły i pomocny pan poinformował mnie, że on by bardzo chciał, ale się zepsuło i zepsute pozostanie, oficjalnie tydzień, według niego nawet dłużej, i nie ma żadnych szans na ruszenie nawet jednego przęsła. Przynajmniej wiemy, na czym stoimy….

                Jak wrócą, czeka mnie apel z niemiłymi wiadomościami… Się najęło za paskudę, to teraz się ma. Ech…

 

                Informacje praktyczne w związku z tą nieprzewidzianą sytuacją:

                Drodzy Rodzice, przepraszam za wszelkie problemy wynikające „z tego mostu” – ale sami widzicie, że wypadek wybitnie losowy, o którym nie mogliśmy wiedzieć i go uniknąć.

                Sytuacja wygląda następująco: musimy się cofnąć przez cały Limfjord do Thyboron. Stamtąd mamy albo ok. 400 mil „górą”, czyli dookoła Skagen i przez Cieśniny, albo jakieś 450 mil „dołem”, czyli przez Kanał Kiloński. Statystycznie jesteśmy w stanie przepłynąć ok. 80-100 mil na dobę.

Prognozy na chwilę obecną wskazują, że korzystniejsze jest pierwsze rozwiązanie („górą”). Planujemy wystartować jutro bladym świtem, tak, by przejść cały Limfjord „za jasnego” (po ciemku może być problem, bo oznakowanie nawigacyjne „nie świeci” – nie jest przystosowane do nocnej żeglugi). Czy wystartujemy – pokaże pogoda; co prawda już się wywiewa, ale jeszcze nie do końca, a płynięcie pod wiatr i prąd nie ma żadnego sensu – tym bardziej, że na cale 75 mil Limfjordu są tylko 2 miejsca, gdzie można w miarę bezpiecznie zacumować (tak gdzieś w połowie oraz 3/4 drogi patrząc od Aalborga), a bezpiecznych kotwicowisk brak – musimy przejechać całość na raz (lub przynajmniej mieć gwarancję dotarcia do bezpiecznego punktu).

               

Co z tego wynika? Na 99,99% nie wrócimy do kraju zgodnie z planem (czyli w poniedziałek 13.08). Na chwilę obecną przewiduję środę 15.08, choć staram się być optymistą i celować we wtorek (jak nas Limfjord lub wiatr/zafalowanie nie przytrzyma na wyjściu z Thyboron, to jest szansa). Niemniej jednak jakiekolwiek bardziej wiarygodne informacje w tym temacie będę w stanie podać dopiero z Thyboron (wstępnie jutro wieczorem), a potem potwierdzić/uściślić w sobotę koło południa. Do tego czasu pewne jest tylko to, że się spóźnimy. O ile i którą trasą wrócimy – pokaże życie.

 

               I na koniec słowo optymizmu:  Drodzy Rodzice, nie martwcie się. Pewien mądry człowiek, którego zdanie sobie bardzo cenię, powiedział mi kiedyś, gdy byłem w podobnej sytuacji: „This is a sea trip and this is not  Mazury”. Święta racja - żywiołów i losu nie da się przewidzieć, trzeba minimalizować wynikające z nich straty ;-).

 

 

Życie toczy się dalej – wracamy do opowieści :-).

 

                Wrócili. Zbiórka. Po fakcie Romek powiedział mi, że politykiem to ja nie zostanę – cóż, ja to prosty człowiek jestem… „Dwie wiadomości. Dobra to taka, że do roboty (i tu lista), a zła to taka, że się spóźnimy (i tu trochę detali)”. Było trochę pytań, niedowierzania, ale generalnie załoga jakoś strasznie się nie przejęła – jak widać żyję.

                Po zbiórce godzinka klarowania żagli. Jak tylko towarzystwo zeszło do mesy, pojawił się tam Jacek, i zaczął w lekkiej formie opowiadać i odpytywać załogę co tak naprawdę stało się w Thyboron podczas naszych popisowych manewrów. Nie powiem, każdy miał jakieś uwagi – po zsumowaniu dało się odtworzyć nawet w miarę kompletny obraz :-). Pogadanka tak się wszystkim podobała, że na hasło „robić kolację, kończymy” podniósł się ogólny jęk rozpaczy i żądanie kontynuacji. Hm, czyżby jutro też trzeba było gadać? :-)

                Pozostała część wieczoru jak co dzień – kolacja, klar, w bonusie półtorej godziny na rejach z Panią Bosman (w końcu trzeba te żagle „na ładnie” posprzątać i się tego nauczyć – ci, którzy walczyli, zeszli zadowoleni i z bonusem w postaci batonika ;-) ). Po klarze – spać. Co prawda jak zasypiałem, to w mesie załogowej trwała jakaś dzika impreza pożegnalna, ale chyba nie było źle, bo ta część kadry, która śpi „na dole” razem z towarzystwem, nie meldowała o stratach…

 

Dzień 9, czwartek, 9.08.2012:

                Nad ranem Mechanik znowu dostał ADHD – tak od 03xx Romek musiał go pacyfikować, żeby dał jeszcze pospać. Pobudka kadry o 0440, kawa, grzanie chrumchla… 0450 alarm, i startujemy – tym razem „normalnie”, w wykonaniu całej załogi. Na razie idzie dobrze – woda płaska, wiatru prawie brak, płyniemy z sensowną prędkością – jest szansa zrobić cały Limfjord na raz (good!). Okoliczności przyrody iście mazurskie…

                Aha, nie jesteśmy jedynymi, którzy „utknęli”. Wczoraj po południu za nami zacumował holenderski jacht. Chcieli zrobić kółko dookoła Danii – mają 2 tygodnie urlopu – ale w tej sytuacji wracają do domu i pracy, bo cóż zrobić… Właśnie nas gonią. A ze dwie szybsze, małe jednostki już nas minęły…

 

                Apel – jak to apel. Nuda, panie. Kraken symboliczny – bucik, rękawiczka, ot co. Załoga totalnie zaspana ;-) – ale przynajmniej dziś ciepło i miło jest, wygrzeją się na pokładzie, obudzą… No i kolejne pogaduchy w wykonaniu Jacka tym razem zaplanowane na świeżym powietrzu.

                Czekamy na śniadanie – kambuz jeszcze nie zastartował w pełni…

 

 

            1230. Dwie godzinki mnie nie było – drzemka techniczna, w końcu na nogach jestem od 0430 – a tu tyle nowych informacji… Trójkąty stoją – jesteśmy na szerszym kawałku wody. Duńczycy przysłali via NAVTEX informację, że most w Aalborgu nie działa. W końcu. I nawet nie napisali, do kiedy…

A ze statkowych ciekawostek: obudził mnie Mechanik z meldunkiem, że po raz trzeci od rana napełnia zbiornik ciepłej wody (bagatela, 300 l). A było mówione – nawet wczoraj wieczorem było powtarzane (!), że wodę należy oszczędzać… Krótkie śledztwo – no tak, dziś prawie cała załoga się kąpała (co zmienia faktu, że i tak zużycie jest nadprogramowe). Hm… Ciepła woda na dziób już odcięta. Co prawda w Thyboron dolewamy do pełna,  ale nie sądzę, byśmy tak łatwo znowu włączyli załodze ciepły prysznic… – ta historia to dobry przykład, dlaczego, bo teoretycznie rano liczyliśmy, że mamy  zapasu jeszcze na 3-4 dni.

Średnie tempo przejazdu przez Limfjord zgodnie z planem. Jest dobrze :-).

 

 

               Dalsze przejście było równie spektakularne – aby do maksimum wykorzystać prędkość, pod ostatnim mostem (otwieranym) też przeszliśmy na żaglach – tylko tym razem wiało dokładnie z boku (Mechanik rulez) – znowu 8 kt na budziku, znowu przechył, i znowu kierowcy wysiadający z niedowierzaniem z aut i robiący zdjęcia :-). Fajnie było!

                Aktualnie jedziemy tylko na silniku, prosto pod wiatr, na Thyboron. Tempo spadło, choć i tak czas mamy dobry – a do tego nowa decyzja: skoro ciepła woda na dziobie i tak jest odcięta, i rezerwowo odcięliśmy jeden zbiornik wody zimnej, coby było co pić jak nas na Szpicbergen wywieje ;-), to rezygnujemy z postoju w Thyboron. Kolacja teraz, szybko, na płaskim, szykujemy żagle, i z marszu na morze.

                Decyzja: jedziemy dołem, przez Niemcowo. Następne relacje – w weekend.

 

Konkretne – na ile się da – informacje o trasie i czasie osiągnięcia punktów pośrednich:

                Drodzy Rodzice, podaję te informacje orientacyjnie, tak, byście wiedzieli, kiedy można spodziewać się łączności z nami i z dziećmi – bo jak już wyjdziemy z Thyboron, to może jej (tej łączności, znaczy się) nie być przez około 2 dni.

                Dla ułatwienia obliczeń załóżmy, że na morzu – w punkcie startu – będziemy dziś o północy (a będziemy ze 3 godziny wcześniej). Płyniemy na południe, w kierunku ujścia Łaby, i Kanału Kilońskiego. Odcinek od Thyboron do ujścia Łaby pokonujemy w na tyle dużej odległości od brzegu (ze względu na kierunek wiatru i przybrzeżne płycizny), że prawie na pewno nie będzie tam łączności.

                Ujście Łaby powinniśmy osiągnąć  w sobotę po południu (dzięki pomocy tego, co wieje teraz – choć trochę nas wybuja). Oznacza to, ze jeżeli prąd rzeki (odpływ) za bardzo nam nie przeszkodzi, późnym wieczorem mamy szansę się prześluzować i wejść na Kanał Kiloński.

                W tym momencie dużo zależy od władz kanału – jak dostaniemy zgodę na nocną żeglugę (powinniśmy dostać), to dobrze. Jak nie, będziemy musieli poczekać do świtu, czyli gdzieś do 0400 – co opóźnia moją „opowieść” o niecałe pół dnia.

                Jeżeli pójdziemy przez Kanał nocą, to w niedzielę rano jesteśmy w Kilonii. Stąd mamy ok. 140 mil do Świnoujścia. Oznacza to, że o ile pogoda nie zmieni się znacząco (nie zacznie wiać ze wschodu, a nie powinno), mamy z niezerowym prawdopodobieństwem szansę dotrzeć do Polski (Świnoujście) w poniedziałek po południu.

                Podsumowując: na chwilę obecną jest szansa, że do wtorku 14.08 w południe dotrzemy do Polski.

 

                Jeżeli nie we wtorek, to w środę albo jak tam wypadnie – rejs i tak na 100% kończy się w Polsce (Świnoujście).

 

                Aktualizacji naszej sytuacji i przebiegu spodziewajcie się z okolic niemieckiego brzegu, jak tylko będzie łączność. Ogólnie staramy się „walczyć” o każdą godzinę, tak, by szanse dotarcia do Polski na czas (=do wtorku) rosły, a nie malały.

 

Wiecie co? Nawet się ucieszyli :-). Działalność zaczęła się zaraz po śniadaniu. Najpierw dół, potem reje. Nie powiem, te reje to sprzątali prawie wszyscy i bardzo im się to podobało (w końcu!).

                Elba poszła błyskawicznie – prawie do samej śluzy dojechaliśmy na końcówce przypływu. Przed śluzą pół godzinki czekania – akurat trafił się korek, wszystkie cztery komory były w pełnym użyciu – i o 1230 postój. Okazało się, że od niedawna za przejście Kanału można płacić kartą – dla nas to zysk kolejnych dwóch godzin! Nie musimy stawać po gotówkę – więc nie stajemy. Najwyżej wprowadzimy bardziej restrykcyjne ograniczenia na zużycie wody (zostało ok. 1,5 tony + rezerwa awaryjna) :-).

                W praktyce oznacza to, że tak do 2200 przepłyniemy przez Kanał – i od razu startujemy na Bałtyk! Od śluzy w Kiel do Świnoujścia mamy jakieś 140 mil, co oznacza, że… Jak za bardzo nam ten wschodni wiatr, który ma być, nie przeszkodzi, na 99% będziemy we wtorek rano – a i złapanie nocnego pociągu w poniedziałek zaczyna mieć niezerowe prawdopodobieństwo!

 

                Po wejściu w Kanał zabawnie – dzieciaki ganiają się po pokładzie (jest upał i lampa). Pół załogi siedzi na rejach, w tym Maks i Jasiu – którzy jak trzeba iść na reje pracować, to mają lęk wysokości – a teraz wyleźli na samą górę ;-). Steruje Ola – cała blada i podniecona, bo na dzień dobry z naprzeciwka mieliśmy konwój 4 statków, w tym 1 taki ze 250 m, a do tego 2 z nich się wyprzedzały. Ciasno było ;-).

 

                Zbliża się pora obiadu. Po obiedzie planujemy odpalić kilka konkursów „pisemnych” – wiedza ogólnożeglarska, wiadomości o statku, takie tam… Co prawda obawiam się trochę wyników, bo jak rano z Wachtą II walczyłem z żaglami, to panowie nadal nie wiedzieli, który szot jest który i gdzie się go mocuje (po dwóch tygodniach, gdzie trochę jednak tych żagli w użyciu było!), ale… Zobaczymy ;-).

 

                Konkursów jeszcze nie ma, jest za to hurtowa wachta bosmańska – wszyscy poza kambuzem wylosowali jakiś kawałek pokładu/temat do czyszczenia, i walczą. Cóż, przy pracy też można się opalać – a oczywiście główny protest przed robotą był ze strony Panów, a nie Pań… ;-).

                Robota idzie… Różnie. Zależy co i komu… Szczegóły profilaktycznie pominę milczeniem.

 

Poszło całkiem dobrze – Z Thyboron wyczołgaliśmy się chwilę po 2000. O 21xx stały już żagle i płynęliśmy w dobrą stronę.

 

                Samo stawianie żagli niewątpliwie było dla większości przygodą – choć dla każdego inną. Antek, który ochotniczo i ochoczo uciekł na bukszpryt rozwiązywać kliwra, przeżył kąpiel życia :-). Przy stawianiu żagli pałowaliśmy się pod falę… Taką do 2,5 m… Antek leży plackiem, walczy ze sznurkami, a tu nagle… zjazd z fali ciut większej niż zwykle. Cały bukszpryt wraz z przymocowanym do niego Antkiem znika na kilka sekund pod grzbietem następnej fali. Po wynurzeniu – dziki wrzask radości z samego dziobu – i wściekłości tych, co stali ciut dalej, bo im się woda do kaloszy nalała :-).

                Cóż, Antek został wywalony na dół się suszyć i przebierać – a reszta musiała walczyć dalej, robota była…

                Jak to zwykle bywa przy pracach w ciężkich warunkach, górowały Panie. Szczególne wyróżnienie dla Oli, która – choć trochę przestraszona – robiła wszystko, co trzeba, jak tylko się powiedziało, co (i nawet popędzała chłopaków) i Kai, która praktycznie sama – tyle, ile dała radę – postawiła sztafoka, bo te barany koledzy stojący obok zajęli się plotkami…

„Wyróżnienie” również dla Weroniki, która – w sumie to normalne – przy całej akcji plątała się pod nogami bez czapki, bez kurtki, w cienkiej bluzeczce, i jakimś dziwnym trafem zawsze wlazła tam, gdzie przeszkadzała… A przy wyganianiu na dół, żeby się ubrała, był standardowy protest, że po co… Ech.

 

Po ustabilizowaniu kursu jakoś tak wyszło, że idziemy bokiem do fali. Efekt? Pokład rufowy przypomina trupiarnię – wesołą bo wesołą, ale zawsze. Ahmed leży z czubkiem czapki w kluzie i chłodzi mózg (twierdzi, że to pomaga :-) ), Iza wystawia peryskop za nadburcie – „profilaktycznie”, Luiza leży i jęczy „I’m gonna die, I’m not going to survive this”… Jest wesoło – bo wszyscy, nawet ci cierpiący, biorą życie na wesoło. Tak trzymać! :-)

 

 

Dzień 10, piątek, 10.08.2012:

                Całą noc dobrze żarło. Właśnie mijamy Horns Rev – taką małą morską farmę wiatrową. Jedną z pierwszych w Europie. Bagatela, 2 x 80 wiatraków (jeśli dobrze pamiętam). A po ludzku mówiąc, jesteśmy mniej więcej w połowie drogi do ujścia Łaby – ahead of schedule! Tfu tfu, ale w tym tempie to ujście Łaby osiągniemy jutro nad ranem.

                Przedpołudnie upłynęło aktywnie – po minięciu Horns Rev skręcamy. Wieje dokładnie z rufy. Trójkąty w dół, prostokąty… też w dół ;-). Ponieważ straty w ludziach od nocnego bujania spore, walczymy siłami kadry plus Ahmed i Mateusz. Fajnie się podzielili – Ahmed poszybował na bramsla, samodzielnie go rozwiązać, a w tym czasie Mateusz tulił się do bukszprytu (na sucho, spokojnie, na sucho :-) ) wiążąc kliwra.

                Aktualnie płyniemy na rejach i grocie, chwila ciszy – choć za jakieś 3-4 h znowu będzie trzeba uruchomić silnik i zacząć gonić, bo wiatr słabnie.

 

                Ahmed przechodzi samego siebie w szukaniu sobie roboty – właśnie został… „maszynistą” ;-). Pomógł Mechanikowi wymienić olej. Aż strach się bać, gdzie jeszcze wlezie ;-).

 

                Znowu wrobili mnie w kolację – ktoś tam zaczął jojczeć o naleśniki, no to się zrobiły :-). Co prawda była wojna – ktoś tam komuś wyżarł, ktoś ukradł na dół za dużo (było przewidziane po 1 (wielkim) na twarz – nie będę przecież smażył pół nocy, i tak zajęło to ponad godzinę) – ale byli zadowoleni. Luiza, która dowiedziała się o menu dopiero po zejściu z wachty, piszczała z radości :-). Ciekawe gdzie podziało się jej wczorajsze umieranie? ;-)

 

                Wieczór. Wiatr trochę siada – ale nadal płyniemy na samych żaglach. Na nocny przypływ nie zdążymy (zostało 40 mil), a następny dopiero ok. 1400 – a po co walczyć z prądem, jak nie trzeba? W tym tempie i tak załapiemy się na jakieś pół odpływu… No a poza tym miejmy choć trochę czystego pływania na żaglach :-).

                W międzyczasie wyszedł inny problem – pieczywo. Co prawda po prześluzowaniu się stajemy na chwilę – po wodę, po gotówkę na opłatę kanałową i ewentualnie po paliwo – ale przecież w Niemczech w sobotę wieczorem czy nawet w niedzielę w dzień kupić coś to problem… Zobaczymy, najwyżej będzie kilka dni jak za Nelsona – dwa suchary i kawałek sera na głowę na dzień ;-).

 

                Na chwilę obecną jedziemy zgodnie z planem albo i lepiej.

 

Dzień 11, sobota, 11.08.2012:

                Jest pięknie – cała noc na żaglach, a pomimo to ujście Łaby osiągnęliśmy przed 0600. Pięciominutowe przesłuchanie przez radio w wykonaniu Cuxhaven Elbe Traffic (w końcu Ordnung muss sein! ;-) ), i wchodzimy na tor. Cały czas na żaglach! (choć silnik oczywiście już też pracuje). Prędkość bardzo dobra – załapaliśmy się na ostatnie porywy przypływu, i robimy wszystko, by nam nie uciekł. Nawet, jak nas za chwilę prąd przytrzyma, to i tak mamy sporą szansę śluzować się w porze obiadu – jest dobrze!

                Na hasło „idźcie obudzić kambuz” tandem Luiza-Iza (nie pisałem wcześniej, że dziewczyny zawsze występują w pakiecie?) podniósł jęk, że „enough kanapkis, ser, wędlina, let’s znowu do naleśniki”. A co to ja, smażalnia jestem? ;-) Żeby nie było, że Mroczek to cham i prostak, obiecałem, że pomyślimy nad tortem naleśnikowym na urodziny :-).

                Czekamy na apel – jak myślicie, Drodzy Rodzice, dzieciaki się ucieszą, jak ogłoszę, że skoro jest już płasko, ciepło i miło, a ostatnie dwa dni porządki leżały odłogiem, to teraz wszyscy do roboty?

 

Po robocie chwila oddechu – i konkursy :-). Tym razem poszło w miarę szybko, jak w szkole, bo to pisemne było. Kupa śmiechu – okazało się, że nie wszyscy, którzy „wszystko wiedzą”, potrafią to udowodnić jak przyjdzie co do czego :-). Wyniki jeszcze nie opracowane – podam, jak tylko będą gotowe.

 

                Ostatnie chwile oczekiwania i odpoczynku po kolacji i… upragniony alarm do manewrów w śluzie. Przed 2300 byliśmy już na Bałtyku! „Prawie cała naprzód” i grzejemy do Świnoujścia. Zostało 180 mil! Szkoda tylko, że powietrze będzie się ruszać… ze wschodu. No jakby nie mogło z zachodu. Albo chociaż z boku.

                Wiecie, co było smutne? Noc, Kieler Forde, ze dwa statki w zasięgu wzroku, kilka jachtów, mnóstwo migających bojek – warunki idealne do nauki nocnej żeglugi po dobrze oznaczonym torze w trudnym terenie (na tle miasta) – a towarzystwo z wachty (II) woli spać (dosłownie, na jednego musiałem nawrzeszczeć, coby raczył się obudzić) i się obijać, niż cokolwiek na tym korzystać… Szkoda :-(.

 

Dzień 12, niedziela, 12.08.2012:

                Obudziłem się i zgodnie z planem zobaczyłem Fehmarn za oknem. Idziemy zgodnie z planem – zostało 135 mil. Magiczne pudło pokazuje ETA w poniedziałek wczesnym popołudniem, ale ja bym aż takim optymistą nie był…

 

Dzień 13 i ostatni, poniedziałek, 13.08.2012:

„Ta ostatnia niedziela….”

 

                Odkąd minęliśmy Arkonę, wszyscy na statku zaczęli jakoś takoś czuć już zapach domu… Z racji wieczornego siedzenia w mesie odpuściliśmy nocny alarm – wartość szkoleniowa i tak byłaby już żadna. Okazało się, że to dobry pomysł – wachta poranna (0400-0800) była praktycznie martwa i zasypiała na stojąco :-).

 

                Aktualnie trwają przymiarki do wysiadania – ktoś tam się pakuje, ktoś odsypia, kambuz zaczyna świąteczne porządki… Chwilę po 1100 robimy dwa ostatnie, szybkie konkursy – bo trzeba trochę rozgęścić punktację. Potem jeszcze tylko przygotować obiad, który najprawdopodobniej wypadnie już na sznurkach w Świnoujściu… i wielkie sprzątanie. Do 1830 statek musi błyszczeć, bo potem apel, wielkie płacze i pożegnania, i chwilę po 1900 start na dworzec – pociąg o 2050.

 

                Przedostatni alarm na tym rejsie – ostatni będzie do manewrów w Świnoujściu (nie licząc „dzwonionej” zbiórki na koniec :-) ) – i odpalamy ostatnie dwa konkursy. Tym razem zaplatają warkocz z lin na górnym pokładzie (na czas) i napełniają butelki (kilka „piątek” i 1,5 l) zaburtówką – z wiadra, bez pomocy naukowych, też na czas :-).

                Wyniki tej imprezy, a także poprzednich, robionych jeszcze na Kanale Kilońskim, poniżej:

 

 

Przygarnij kropka, czyli opisywanie lin na schemacie statku

Jeden z dziesięciu, czyli wiedza żeglarska

Zgadnij Kotku, co mam w środku, czyli 35 dziwnych pytań związanych z rejsem

Maryna, czyli wiązanie warkocza z lin na czas

Cud w Kanie Galilejskiej, czyli jak napełnić butelki używając wiadra

Klasyfikacja ogólna

Wachta I

1

1

4

1

3

30

Wachta II

4

3

3

3

2

28

Wachta III

2

4

2

2

1

23

Wachta IV

3

2

4

var gaJsHost = (("https:" == document.location.protocol) ? "https://ssl." : "http://www."); document.write(unescape("%3Cscript src='" + gaJsHost + "google-analytics.com/ga.js' type='text/javascript'%3E%3C/script%3E"));