Rozstania i.... powroty?

 

                Pierwsza noc na pokładzie za nami - i pierwsze "straty" w załodze. Pomimo, że nie było takiej konieczności, dzieciaki stwierdziły, że pełnią normalne wachty portowe (czytaj: siedzą bez starych ramoli na pokładzie, w końcu można pogadać ;-) ). Skutek tej zabawy taki, że jak wstałem rano pod prysznic, to znalazłem na pokładzie śpiwór, którego zawartością okazał się Ahmed :-), natomiast dobudzenie Kuby było iście wyczynem, bo... koledzy namówili go na czekanie do wschodu słońca :-). Biedactwo siedzi teraz, i zamiast jeść śniadanie ziewa jak smok.

                Jak tylko kambuźnicy ogarną się po posiłku, ruszamy - gremialnie - na zakupy. Konsultacje pogodowe wskazują, że nie spieszy się nam specjalnie na "duże morze" - przeciąg jest, a osoba mająca klucze od okna wraca dopiero jutro ;-). W międzyczasie udało się skonsultować z mechanikiem - plan na dziś: pożeglujemy trochę po Zatoce (fajnie tu wieje, ale jest płasko, będzie zabawa!), po czym wczesnym popołudniem wracamy do Gdyni. Tam szybka naprawa, i jak tylko będziemy gotowi, ruszamy w trasę. Dokąd - okaże się...

 

Yeeeehaw!, czyli ostra jazda bez trzymanki....

 

                Start! Główki Helu za nami. Fok, bezan góra - pierwsze zdziwienie towarzystwa, że jak to tak może rzucać i chlapać, jak wczoraj było tak pięknie i płasko... Chwila zamieszania, i czas przyzwyczajać się do sterowania. Wieje dokładnie od Gdyni (jak zwykle, gdy się człowiekowi gdzieś spieszy), a tutaj co poniektórym nie da się płynąć na wiatr ostrzej, niż 120 stopni...

                Pierwsze dwa zwroty, zaczynamy halsować w kierunku Gdyni. Wieje przyjemnie 4, woda jak na taki wiatr w miarę płaska, sterowanie idzie coraz lepiej - wszyscy zadowoleni. Niestety, musimy "piłować", by dotrzeć do Gdyni jeszcze dziś (w końcu jesteśmy wstępnie umówieni z mechanikiem/bosmanem), a tu prędkość jakoś nie taka, jak trzeba, a i kurs by się lepszy przydał... Tak więc do kompletu jeszcze grot do góry, a po chwili i silnik - zaczynamy w końcu płynąć szybko (momentami nawet 7+ kt), i tak bardzo do celu, jak w tych warunkach się da. Zmiany sternika dość częste, chyba każdy (?) miał okazję chwilę się pobawić.

                Gdzieś tak w 2/3 drogi do Gdyni podręcznikowa "niespodzianka" - znad miasta idzie klasyczna chmura burzowa. Wiadomo, czego się spodziewać :-). Dzieciaki już wcześniej przemoczone od okazyjnych bryzgów wchodzących na pokład i zabawy z żaglami nie przejmują się specjalnie. W sumie ciepło jest, port wkrótce, nie zamarzną :-).

                I nagle... Chmurka doszła. Na sucho, więc ubaw jeszcze większy :-). W ciągu kilku chwil rozwiało się do dobrego 6, nas zaczęło fajnie "regatowo" przechylać... A na pokładzie co 10 sekund dziki wrzask - radości, zachwytu, czasem trochę zdziwienia - bo połączenie wiatru, fali, przechyłu, prędkości i naszego kursu zagwarantowało, że każda fala rozbijająca się o dziób przelatywała nad pokładem i lądowała dokładnie w kokpicie :-). Po trzeciej fali Kuba, który siedział za sterem, stwierdził, że "nie odda, bo za duży ubaw". Po którejś tam kompletnie przemoczone dziewczyny ("tylko plecy mam suche... jeszcze") stwierdziły, że jednak chłodno, więc idą po kurtki.

                Zabawa trwa dalej, dzięki chmurce udało nam się poprawić kurs o dobre 20 stopni (czyli w tych okolicznościach przyrody zyskujemy godzinę czasu na trasie do Gdyni). Odezwała się we mnie drobna złośliwość, jak pomimo uwag i sugestii towarzystwo, widząc rozbijającą się o dziób falę, nie chciało (?) wyrobić sobie nawyku szybkiego odwracania się plecami do dziobu... a potem pluło solą i przecierało twarz. I tak co chwilę :-).

                Gdzieś w tak zwanym międzyczasie wypadła pora obiadu. Na delikatną sugestię pt. "niech kabmuz idzie coś ugotować, no chociaż wodę na gorące zupki" (wiadomo, że w tych warunkach nie będziemy gotować "poważnego" obiadu wszyscy popatrzyli się na mnie jak na.... no właśnie. Nic to, zjedliśmy sobie z Sylwkiem kanapeczki, a reszta niech czeka do portu, jak nie chce gotować :-).               

                Po jakiejś godzince wywiało się. Pora na zwrot. Po zwrocie i stabilizacji kursu zerk na maszt i chwila konsternacji - jakimś cudem grot odczepił się od dwóch czy trzech pełzaczy na maszcie, niestety na środku... Zaczynam wrzeszczeć, niestety osoby "bardziej kompetentne" (czyli wiedzące co robić po otrzymaniu hasła, a nie dokładnej instrukcji, a do tego mające więcej wprawy w bezpiecznym poruszaniu się po pokładzie), czyli Sylwek, Kuba i Ahmed akurat pod pokładem, więc chwilę im zajmuje ewakuacja na górę. Zanim wybiegli, jak na kreskówce zaczęły puszczać kolejne pełzacze. Pyk, pyk, pyk... Ki czort?

                Są, walczą, zaczynają zrzucać! Niestety, mamy już cały środek żagla odczepiony od masztu, trzyma tylko góra i dół, nie ma siły, by go ściągnąć na dół. Pomagam sterem - coś się zaczyna dziać, idzie! Nagle... trrrrt i tadam! Fabaryka Copernicus rozmnożyła grota na dwa mniejsze :-).

                Ponieważ zgaszenie podartego, trzepiącego się żagla, którego górna 1/3 została u góry na maszcie nie jest proste, chwyciłem za kark pierwszą z brzegu osobę, która była pod ręką (chyba Gosia, ale nie pamiętam :-) ), wsadziłem za ster, "tam płyń", i poleciałem pomagać. Po kilku żołnierskich sugestiach (poprzedzonych jeszcze bardziej żołnierskim przypomnieniem o zabezpieczeniu się przed wykonaniem jakichkolwiek ruchów) pozostała męska część załogi dołączyła do nas, i jak nietoperze wisieliśmy na bomie łapiąc żagiel. Dość powiedzieć, że udało się (w końcu - po fakcie okazało się, że były to jakieś 3 minuty :-) ), nawet podarta górna część grota zeszła na dół, przymocowana do reszty jakimś smętnym resztkiem samego siebie.

                Chwila złości, konsternacji (no przecież to nie takie warunki były, by działy się takie jaja, no bez jaj...), oględziny zwiniętego żagla... I konsternacja do kwadratu. To, że pełzacze w maszcie są plastikowe, to rozumiem. Ale że "szekle" mocujące żagiel do pełzaczy też są plastikowe, do tego cienkie i odpinające się pod dotknięciem prawie, to już nie. Zobaczymy, co powie bosman...

 

                Przed samą Gdynią część załogi ewakuowała się pod pokład przebrać się i osuszyć - ok. Co prawda co poniektórzy od razu wleźli w śpiwór, ale dobrze, niech się grzeją, nie są na razie potrzebni. Zgłoszenie do Mariny, prośba o postój "nie u siebie", ale przy falochronie, bo tylko mała naprawa i znikamy... Jest zgoda.

                W główkach zdziwienie - wypływa nam na powitanie motorówka WOPR/służby mariny/itp. (oni tam są 5 w 1 :-) ). Pytanie co się stało, co za awaria, bo słyszeli przez radio, czy pomóc, itp. - normalnie jak na Zachodzie :-). Po wyjaśnieniach jednak wpływamy "na swoje miejsce". Po zacumowaniu podchodzi do nas "ten" WOPRowiec i tłumaczy, skąd zamieszanie - najpierw ktoś w tym "sztormie" zaczął z kąpieliska wpław gonić uciekający materac; zaraz potem jakaś mała treningowa mieczówka miała problem; potem coś tam; potem asystowali wejście jachtu ze złamanym masztem... Stąd ich rewolucyjna czujność :-).

 

....a potem remontik

 

                W porcie już czekał na nas bosman. Krótkie wyjaśnienie, o co nam naprawdę chodzi, krótka historia przygody z żaglem... I kolejne (pozytywne) zdziwienie z naszej strony. "Żagiel podarliście nie wy, tylko (...) z żaglowni - kto teraz robi to wszystko na plastiku, kiedyś to było porządnie, na juzingu, i nic się nie działo - zwinąć, oddać, założyć nowy".

                Poza bosmanem na brzegu powitali nas dziadkowie Kuby. Ponieważ w całym silnikowo - remontowym zamieszaniu nie ma miejsca na gotowanie (chwilowo - plan był taki, żeby jak tylko wyjdzie bosman, zarządzić Wielkie Żarcie), załoga chodzi smutna. Zobaczyli brzeg, to zgłodnieli :-). Widząc ten stan rzeczy dziadkowie "zapytali" mnie, czy mogą zabrać całe towarzystwo na pierogi... Oczywiście, że tak - DZIĘKUJEMY BARDZO!

                Dzieciaki na pierogach, a my z bosmanem pod pokład. Zajrzał do silnika, i... "Oooo, szczęście macie, że na tym wymienionym pasku dopłynęliście, toż to szmelc totalny" (przy wymianie wiedziałem, że mi się coś nie podoba). Co się okazało? "Ktoś" wymieniając pasek wsadził do fabrycznego opakowania (sic!) stary pasek tak, by wyglądał jak ten na wymianę... Przy okazji wyszło na jaw parę innych drobnych już ciekawostek z silnikiem - zawinionych, o ile tak można powiedzieć, przez naszych poprzedników. Krótko mówiąc, chwila moment, i wszystko się poprawiło, naprawiło i wyjaśniło - nawet dostaliśmy pochwałę za postępowanie przy naszych wczorajszych problemach i wymianie paska :-).

                A'propos paska (i śruby) - co z tym, zapytacie? Śruba okazała się być specjalna, toczona - ale "nie ma problemu, jutro są szkutnicy, mają małą tokarnię, dorobi się". Z paskiem gorzej, bo ponoć atypowy jest... Niemniej jednak mamy "obiecane", że do południa powinniśmy być poskładani, i ruszać w trasę. Jak będzie - zobaczymy...

                Plan remontowy ustalony, jacht ogarnięty, czekamy na dzieciaki. Wrócili - do roboty! Najpierw zagoniliśmy dziewczyny (były pierwsze pod ręką, pierwsze przyszły...) do zdjęcia podartego żagla z bomu. O ile samo zaganianie zajęło trochę czasu, to robota potem nawet sprawnie szła. W międzyczasie Ahmed ADHD I can't sit and do nothing obleciał cały statek z PowerTape, i pozabezpieczał wszelkie zawleczki inne takie (chciał coś robić, to niech ma :-) ). Przy okazji znalazł małe rozdarcie na foku - spowodowane właśnie jedną z takich zawleczek. To co? Zdejmuj i szyj, bo przecież umiesz i lubisz :-).

                W tym czasie Piotrek z Dominikiem wyciągali z achterpiku po kolei żagle, szukając zapasowego grota. W końcu się znalazł, ale to, co wcześniej wyciągnęli było jeno "złożone", a nie złożone - więc na brzeg, skończymy z grotem, to nauczymy się składać (a 40 m2 złożyć "na ładnie" łatwo nie jest).

 

                Nowy grot założony, postawiony, sprawdzony - połowę roboty odwalił za mnie Kuba, który, jak ogarnął o co chodzi, to przejął dowodzenie. Składanie żagli - znowu Kuba w akcji, po pierwszym przejął dowodzenie. Jakoś takoś naturalnie się towarzystwo podzieliło na płcie - niestety, dziewczynom poszło gorzej (może dlatego, że chęci brakło?). Poskładane? To schować!

 

                20:00, fajrant!

 

Daj mi tę noc...

 

                Wieczór był i przyszedł. Plan: Ahmed szyje (bo chce), my z Sylwkiem idziemy do Kwadransu na kolację, a reszta ma czas wolny. Kuba Kaowiec organizuje wyjście do kina (niestety, na 2200, bo wcześniej nic nie ma). Czas wolny to czas wolny - nie widzę przeciwwskazań, tym bardziej, że jak się dobrze na maszt wdrapać, to budynek kina widać (z pokładu się nie da, bo hangary w marinie zasłaniają).

                Wracamy z kolacji, a tu jacht zamknięty... Klucz zostawiony w umówionym miejscu, znaczy się ekipa w mieście. Fajnie, tylko mieli, łosie fioletowe, zadzwonić, jak będą gdzieś iść. Mruczymy sobie pod nosem, a tu zza zasłaniającego nam widok auta wychodzi Ahmed z ekipą - okazuje się, że biedak cały czas szył (w sumie ze 3 godziny), a reszta mu "asystowała". Plan z kinem upadł, tylko Kuba twardo idzie :-).

                Po takim dniu pełnym wrażeń (i w perspektywie spania na spokojnie, choć pobudka o 0700) nocne rozmowy na pokładzie trwały gdzieś do północy.

  

CHRIS Turystyka i Rekreacja

Oferty: obozy młodzieżowe, ferie zimowe, kolonie nad morzem, wyprawy rowerowe, zielone szkoły, obozy letnie, obozy zimowe, obozy dla dzieci, campy.

05-500 Piaseczno, ul. Kilińskiego 8, tel. +48 22 737 05 00, fax: +48 22 737 05 01

Bank PEKAO SA, nr konta: 77 1240 6250 1111 0000 4590 9104

wykonanie: www.StudioGraficzne.com